Grzegorz Seweryn – człowiek, dla którego muzyka jest jak tlen

Grzegorz Seweryn
fot. Rafał Opalski

Kompozytor, dyrygent, pianista, aranżer. Rytm jego serca wybija muzyka. I przede wszystkim, wspaniały i bardzo sympatyczny człowiek o wielkiej pasji w oczach. Jak wygląda proces twórczy Grzegorza Seweryna i co przekazał czytelnikom bloga Zapowiedz?

Zapowiedz siebie!

Jestem człowiekiem szczęśliwym. Spełnionym muzykiem, który oprócz tego, że kocha to co robi, to jeszcze czyni z tego zawód, czyli stara się z tego żyć. Kwalifikacje muzyczne, moja edukacja to wszystko dotyczy muzyki. I cieszę się, że mogę to realizować. Mam własne studio nagraniowe. Działam, wydałem 5 płyt, piszę muzykę do filmów, spektakli teatralnych, słuchowisk, reklam. Pracuję dla wydawnictwa Nowa Era – pisze piosenki dla dzieci, to już chyba w dziesiątkach. Piszę również na zamówienie piosenki pop. Teraz się też zastanawiam nad drugą płytą z muzyką elektroniczną, z kolegą, ale to dopiero jest pierwszy etap, taki szkic pierwszej piosenki. Napisałem z kolegą, aktorem Stefanem Szulcem spektakl „Wielkie nieba”, w którym połączyłem trening mentalny i piosenki. Opowiadamy o wartościach, które nas interesują. Jest to takie jakby trochę trenerstwo ubrane w sztukę. Już jesteśmy po premierze i kilku koncertach.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z tworzeniem muzyki?

Od dziecka zawsze chciałem coś robić z muzyką, moje pierwsze pragnienie dotyczące bycia muzykiem pojawiło się, jak słuchałem organisty z jednej parafii, gdzie mieszkałem. On tak pięknie grał, że ja dostawałem temperatury z wrażenia. Nie dlatego, że byłem chory, tylko dlatego, że tak mocno przeżywałem muzykę. Miałem ciarki. Moja mama wyczuła to i posłała mnie do szkoły muzycznej. Potem rodzice kupili mi keyboard na targu. Jako siedmiolatek byłem pod wrażeniem piosenki „Lambada”. Chciałem ją bardzo zagrać ze słuchu. Jako naturszczyk, zrobiłem to, co w ogóle bardzo zdziwiło moich rodziców. Bo grałem taki utwór bez nut, bez niczego. Pamięć muzyczna, słuch muzyczny, to mi pomagało. A z komponowaniem to było tak, że zacząłem układać jakieś swoje melodie. Pamiętam, że pod wpływem zakochania się w pewnej dziewczynie, napisałem kilka piosenek dla tej mojej sympatii. Nawet zaśpiewałem. Było to oczywiście niesłychanie amatorskie i proste. Później zorientowałem się, że mi to dosyć łatwo przychodzi. Potem poznałem takiego kolegę, który miał trochę sprzętów w domu. Kupiłem sobie pierwszy komputer- Atari ST, do pisania muzyki z  programem muzycznym. Potem kupiłem swój pierwszy syntezator. Było to moją pasją i trochę zarabianiem, gdyż coś tam działałem, robiłem covery. Potem to już tak poszło. Studia muzyczne i obracanie się w takich kręgach spowodowało, że napisałem trochę muzyki. Stało się to moim zawodem, który wypełnia moje życie do dziś.

Jak wygląda proces tworzenia muzyki do filmów? Na początku powstaje film, a potem tworzysz muzykę?

Tak. Zwykle muzykę robimy zawsze od końca, tzn. od napisów końcowych. Dlatego, że to jest jedyne miejsce, w którym nie ma zmian montażowych. Znamy już scenariusz, mniej więcej dialogi. Wiemy o czym film jest i jaka będzie muzyka ogólnie. Jak mamy np. kino wojenne to wiemy, że ta muzyka musi mieć odpowiednie instrumentarium, odpowiedni klimat. Jeśli to jest dramat, to nie muszę mówić, że wesołe melodie nie są pożądane. Jeśli montażysta lub reżyser mi powie, że policzył, że będzie to siedem minut, no to już można zacząć od muzyki pod napisy końcowe.

źródło: archiwum prywatne Grzegorza Seweryna

Proces tworzenia muzyki do filmu jest taki, że wybierasz sobie scenę, próbując ją zilustrować, na zasadzie zapętlania jej i zastanawiasz się co warto w niej podkreślić, zaakcentować. Często jakieś uwagi daje reżyser, ale często też reżyser oczekuje, że sam coś wymyślę. No i staram się, żeby ta muzyka była zgodna z montażem. Jeśli np. mamy jakieś ujęcia stojące w dali, daleki plan, to pasuje np. muzyka refleksyjna ze stojącymi dźwiękami. Film wojenny to zazwyczaj kotły, instrumenty blaszane, smyczki, jakieś takie rozedrgane, dużo instrumentów perkusyjnych. Np. film romantyczny to na pewno fortepian, obój, smyczki itd. A potem jak już jest film zmontowany, to dostaję kopię tego filmu i tylko modlę się, żeby jeszcze bardziej go nie przemontowano w trakcie pracy, gdyż niesłychanie frustrującą rzeczą jest, jak w filmie potem zmienia się montaż i wszystko się sypie. Wiele rzeczy trzeba robić jeszcze raz. Jak piszesz muzykę do filmu, to muzyka pełni rolę ilustracyjną, ale też może być autonomiczną – żyć własnym życiem na koncertach i festiwalach muzyki filmowej. Natomiast muzyka w filmie musi być idealnie co do sekundy dopasowana do sytuacji itd. Dlatego zawsze pytam, czy na pewno montaż nie ulegnie zmianie. Często jest tak, że reżyser mówi, że montaż jest już ostateczny, a za dwa tygodnie słyszę „Grzesiek, trochę pozmienialiśmy tu i ówdzie, mamy nadzieję, że to nie zmieni Ci pracy”. No i taka proza życia (śmiech). Ale jak już jest gotowy to można dalej się skupić na pisaniu muzyki. To jest trochę taki maraton.

Jak dużo czasu Cię to kosztuje?

Chyba największy maraton to miałem przy pisaniu muzyki do słuchowiska o Sherlocku Holmesie, który był nagrywany w Polskim Radiu. Dlatego, że to było chyba około pięć godzin słuchowiska. Ja tam napisałem sporo muzyki. Pamiętam, że to było dużo więcej niż do pełnometrażowego filmu. Chociaż jakbym miał pisać do amerykańskiego filmu, to tam jak wiecie, jest tak, że muzyka jest od początku do końca.

Jak to jest usłyszeć swoją muzykę w zestawieniu z obrazem?

Powiem Ci, że to jest duża radość słuchać swojej muzyki w kinie. No i czasem zaskoczenie, ponieważ muzyka zostaje przemontowana, zmieniona. Ale to chyba normalne w tej pracy.

Jaka jest różnica między tworzeniem muzyki do reklam, a do filmów?

I tu i tu muzyka ma charakter ilustracyjny. Być może też instrumentarium w pewnych warunkach może być podobne. Rzeczą wspólną jest fakt, że muzyka i tu i tu jest użytkowa. W przypadku filmów, muzyka ma jeszcze rolę narracyjną. Ale jak mamy reklamę zrobioną jak film, to już mamy muzykę filmową. Z muzyką do pełnometrażowego filmu jest jak z maratonem, jakby porównać to do sportu. Muzyka do reklamy to jest taki sprint. Musi być bardzo zwarta i esencjonalna.

źródło: archiwum prywatne Grzegorza Seweryna

Czy film bez muzyki ma sens?

Obejrzałem jeden film, który nie miał muzyki – „CastAway” z Tomem Hanksem. I tam był taki zabieg, że muzyka była tylko na napisach końcowych. To takie moje pierwsze skojarzenie dotyczące filmu bez muzyki. Rolą muzyki jest wywołanie emocji. Wydaje mi się, że jest dosyć trudno zrobić film, żeby on był ciekawy, bez muzyki. Obraz i muzyka, albo przede wszystkim muzyka wpływa na naszą podświadomość, na nasze emocje, nastrój. Potrafi też to zmienić bądź wprowadzić. Człowiek łatwiej się wkręca w film, jeśli ma muzykę. A gdy ma jakiś motyw główny, który potem żyje swoim własnym życiem, mówię tutaj nie tylko o muzyce, która jest ilustracyjna, ale która jest również autonomiczna. Jakbyśmy sobie wzięli na przykład, chyba najbardziej znane „Gwiezdne wojny”. Któż nie pamięta tego głównego tematu z filmu? Czy do „Gladiatora”, „Indiana Jones”, można by te filmy wymieniać. Ona żyje własnym życiem, są koncerty muzyki filmowej, festiwale. Dlatego tak obrabować film, pozbawić muzyki, to trochę takie stąpanie po cienkiej linie. Takie jest moje zdanie. Chyba, że jakieś krótkie dokumenty, chociaż tak naprawdę nawet kilka dźwięków robi czasem w filmie dużą robotę. Kiedyś też współpracowałem z człowiekiem, którą pisał animację. To było z jakieś 10 lat temu. Bardzo chciał, żebym napisał muzykę, która również ma w sobie jakieś efekty dźwiękowe, czyli jeśli się jakieś koło obraca, to skrzypienie. A ja opowiedziałem to muzyką. Uważam, że to jest dużo trudniejsze i dużo bardziej wyrafinowany sposób opowiadania.

Czy często się zdarza, że Twoja wizja jest niezrozumiana przez osoby, z którymi współpracujesz?

fot. Rafał Opalski

Zdarza się. Ja swoją rolę dzielę na dwie kategorie. Jedna artystyczna, a druga to komercyjna. W przypadku tej drugiej oddaje się kompletnie osobie zamawiającej, co sobie życzy. Tak na przykład pracuję z Nową Erą. Dostaję bardzo klarowne wytyczne, po to, żeby ta muzyka była dokładnie taka, jak życzy sobie wydawnictwo. I rozumiem to. Jestem w tym ja, jako artysta, ale kierunek, to wszystko ustawia redaktor, który ma bardzo dobre wykształcenie muzyczne, wiedzę. Podobnie jeśli chodzi o muzykę rozrywkową. Ja wtedy grzecznie, w 100% słucham kto ma jakąś wizję i po prostu ją realizuję. W wielu rzeczach mam inne zdanie, ale o to chodzi w takich zamówieniach, że to ma się podobać osobie, która zamawia, a nie temu kto pisze. Traktuję to jako muzykę użytkową i realizuję czyjąś myśl. Często jest też tak, że ktoś pyta, jakie jest moje zdanie, wtedy je przedstawiam, ale nie traktuję tego w taki sposób, że tak właśnie ma być. Natomiast jeśli chodzi o sprawy związane z filmami, to tutaj też czasem muszę zachować dużą dyplomację. Pamiętam jak kiedyś była taka jedna z ważniejszych scen w filmie, do którego stworzyłem muzykę. Miałem chór u siebie w studiu, puściłem im tę scenę z filmu z muzyką i otrzymałem dużo ciepłych pochwał. To było bardzo miłe. Wzruszyłem się. Tak mi się wydawało, że to była dobra muzyka, że ma rozmach i była trafiona w dziesiątkę. Byłem z tego bardzo dumny. A jak pojechałem na premierę filmu, to tej muzyki w tej scenie już tam w nie było. Była wklejona moja muzyka, nad którą się w ogóle nigdy nie zastanawiałem, która była zrobiona odruchowo. Nie miała w sobie linii melodycznej, była tylko tłem. Było to takie spłaszczone i było mi trochę przykro, że nikt ze mną tego nie przegadał.

Czy świat kultury i muzyki to Twój świat?

fot. Rafał Opalski

Tak, to jest moje powietrze, bez tego się duszę. Pracowałem kiedyś jako nauczyciel w szkole. Mimo tego, że bardzo cenię ten zawód i lubię pracę z dziećmi, to troszkę się dusiłem w tym. Dopiero jak pozmieniałem pewne rzeczy, to poczułem się dużo bardziej szczęśliwy. Uważam, że warto być w swoim środowisku i robić rzeczy, które się lubi, dlatego, żeby to co robimy było dla nas pasjonujące, przyjemne. Jak bym miał się martwić, bo zbliża się poniedziałek i muszę iść do pracy, albo cieszyć się, że jest piątek… Nie chciałem tak.

A czy to, że tworzysz muzykę do podręczników dla dzieci, było związane z Twoją pracą dydaktyczną?

Miałem sporo szczęścia, że gdzieś tam zaproponowano mi napisanie piosenek do podręczników. Natomiast niewątpliwie doświadczenie jako nauczyciel muzyki również pozwoliło mi mieć większe spectrum na to, co powinny dzieci umieć. Zdaję sobie sprawę z tego, że te piosenki śpiewają dzieci w całej Polsce z nauczycielami. W Nowej Erze pracują ludzie, z którymi lubię rozmawiać. To są ludzie, którzy świetnie czują muzykę i rozumieją to co powinny mieć dzieci, jeśli chodzi o dydaktykę, przekaz itd. Kiedyś pojechałem do szkoły mojego syna i uczyłem dzieci moich piosenek, jako podstawy programowej. To jest dla mnie fajny sukces. Dostaję też od nauczycieli feedback, że im się moje piosenki podobają. Nagrywają video jak dzieci śpiewają, albo dostaje filmik z jakichś konkursów muzycznych, że pociecha występowała. To są bardzo miłe rzeczy i bardzo się cieszę z tego. Mam też trochę poczucie misji, że wpływam na edukację muzyczną w Polsce.

Jesteś również dyrygentem. Na czym polega największa trudność w tej pracy?

Działałem z orkiestrą kameralną i chórami. Ważne jest chyba myślenie o całej orkiestrze w taki sposób, żeby pomóc im w czytaniu materiałów, nie przeszkadzać. Jak sobie obejrzycie koncert noworoczny w Filharmonii Wiedeńskiej, to często na bis dyrygent dyryguje sobie publicznością. Orkiestra mogłaby sobie spokojnie dać radę bez niego. Natomiast rolą dyrygenta jest wyzwolenie takich emocji i porządku w orkiestrze, żeby wycisnąć coś więcej niż tylko to, co jest w nutach. Trudność jest taka, że trzeba mieć dobrze opanowaną partyturę, umiejętnie wskazywać kto kiedy ma wchodzić. Bo na przykład jak ma waltornia 40 taktów pauzy, to on czeka kiedy ja mu wskażę z wyprzedzeniem kiedy on ma wejść, żeby nie musiał cały czas odliczać i się stresować.

Grzegorz Seweryn
fot. Rafał Opalski

Chcę też wycisnąć z nich emocje, bo czym innym jest przeczytanie nut, a czym innym jest zrobienie dobrej muzyki w orkiestrze. Orkiestra wcześniej się przygotowuje, jak przychodzą na próbę to już potrafią to grać, a rolą dyrygenta jest zrobienie z tego sztuki. Dyrygowanie orkiestrą to jest coś bardzo przyjemnego. Człowiek jest gdzieś wysoko, poza horyzontem. Jak pierwszy raz na studiach dyrygowałem, to potem nie spałem całą noc, tak mi się to podobało. To nie chodzi o władzę, tylko o to, że to jest żywy organizm. Trzeba go tak zorganizować, żeby on tak fajnie pulsował, żeby zapanować nad tym i zrobić z tego muzykę.

W jaki sposób wycisza się muzyk?

Miałem kiedyś wywiad w Radiu Katowice, podczas audycji „Siła spokoju”. Opowiadałem o tym, że wyciszenie to jest bardzo ważna rzecz dla muzyka. To jest tak zwana higiena słuchu, którą trzeba stosować. Ja zwykle nie słucham dużo muzyki jak mam jakieś duże zamówienie albo jestem w wirze pracy nad muzyką. Dlatego, że nie potrafię słuchać muzyki, nie analizując jej. Rozkładam ją na czynniki pierwsze, słucham jej trochę inaczej. To jest męczące. Jak słyszysz jedną piosenkę to jest okej, ale jak już słuchasz 10, to jesteś zmęczony. A wyciszam się, uciekając w swoje inne pasje, którą jest na przykład himalaizm. Pasjonować się, a nie zdobywać. Lubię słuchać opowieści z gór, słuchać wywiadów himalaistów, czytać książki na ten temat. A moją drugą taką pasją jest astronomia. Moją współpraca z Planetarium Śląskim, zaowocowała też powstaniem muzyki do spektaklu „Przy ulicy astronomów”, z którego też była wydana płyta. Astronomia odciąga mnie od muzyki, dzięki temu mogę się też zrelaksować i trochę myśli skierować na inne tory. Uspokajam się poprzez to, poprzez sport, zabawę z dziećmi, wycieczki. Muzyka mimo tego, że jest zawodem pięknym, to też czasem bardzo męczącym, zwłaszcza jak się ma jakiś deadline.

Co powiedziałbyś czytelnikom Zapowiedz?

Chciałbym powiedzieć, że po każdej burzy przychodzi słońce, życząc czytelnikom dużo zdrówka i żeby pozostali w domu.

źródło: archiwum prywatne Grzegorza Seweryna

Zapraszamy Was bardzo serdecznie do odwiedzenia strony internetowej Grzegorza Seweryna.

Zobacz także inne Rozmowy.